Szczególnie niebezpiecznie było w parkach Południowym i Szczytnickim. Na porządku dziennym były tam grabieże, morderstwa i strzelaniny. Większość napadów dokonywali tzw. maruderzy.
- Tak najczęściej mówiło się na żołnierzy rosyjskich, którzy ranni trafiali do szpitala. Po wyleczeniu włóczyli się po mieście szukając z odbezpieczoną pepeszą alkoholu i awantur – opowiada Krzysztof Białobłocki, który mieszka we Wrocławiu od 1945 roku.
Po wojnie w mieście często dochodziło do wybuchów m.in. pułapek podłożonych w mieszkaniach lub piwnicach. Ginęli żołnierze szukający wina i amatorzy cudzego mienia. Do wielu takich wypadków dochodziło właśnie na Powstańców Śląskich, gdzie przed wojną mieszkali bogaci obywatele. Uciekając opróżniali swoje domowe sejfy, jednak nie wszystkim udawało się zabrać pieniądze i kosztowności. Brano to, co najcenniejsze, pozostawiając rodzinne pamiątki np. srebrne sztućce.
Natomiast wieczorami ulicą przemieszczała się wataha zgłodniałych szczurów, które agresywne rzucały się na wszystko, co żyło. - Poszła fama, że w piwnicy w jednej z kamienic zagryzły szabrownika. Opowiadano, że szczury jak piranie rzuciły się na niego i po kilkunastu minutach pozostał jedynie szkielet – mówi Białobłocki.
Plotka okazała się skuteczna, bo mieszkańcy zaczęli zwracać większą uwagę na bawiące się w ruinach dzieci.
W hali latała makieta samolotu
Mężczyzna po wojnie znalazł pracę w urzędzie wojewódzkim, później pracował w spółdzielni mieszkaniowej i Dolmelu. Zamieszkał przy ulicy Witelona niedaleko Hali Ludowej. Leżało tam mnóstwo różnych części urządzeń elektrycznych m.in. kondensatorów, transformatorów i przetworników do radarów.
- Znalazłem tam platformę radaru, czyli spód kabiny. Moim zdaniem w obiekcie i na terenach przyległych Niemcy eksperymentowali z radarami. Są świadkowie, którzy widzieli w hali makietę przemieszczającego się samolotu – podkreśla wrocławianin.
Zaraz po wojnie życie było prostsze i sprawy inaczej się załatwiało. Nie funkcjonował legalny handel, a większość ludzi kupowała towar na placu lub zamawiała u szabrowników.
- Potrzebowałem wanny do łazienki. Dowiedziałem się, że można ją znaleźć w nieistniejącym już budynku w parku na przeciw dzisiejszego muzeum narodowego. Poszedłem pod wskazany adres i w domu z czerwonej cegły oprócz wanny znalazłem poniemiecki magazyn broni – opowiada Krzysztof Białobłocki.
W podziemiach na regałach leżało setki przeciwpancernych min. Zawartość składu przez kilka dni wywozili saperzy, później budynek wyburzono.
Prezydent policzkuje oficera
Pan Krzysztof, podobnie jak inni mieszkańcy, miał wiele ciekawych przygód. Z pracy w urzędzie wojewódzkim wysłano go samochodem do Milicza. Musiał jednak zostawić tam auto i wracał do Wrocławia na piechotę.
Opowiada też o trudnych negocjacjach z Rosjanami, którzy stacjonowali przy ulicy Poubina w bazie na Kozanowie. - Najczęściej byli pijani i bezczelni, dlatego trzeba było z nimi ostro negocjować. Stawali się mali, kiedy czuli nad sobą siłę – dodaje.
Z opowieści wynika, że twardym w negocjacjach był pierwszy prezydent Wrocławia – Bolesław Drobner, który wytrzaskał po twarzy awanturującego się w urzędzie rosyjskiego oficera. Biuro, gdzie urzędował Drobner mieściło się niedaleko Jedności Narodowej.
Od 1938 roku Krzysztof Białobłocki jest członkiem klubu wioślarskiego i Towarzystwa Miłośników Wrocławia. Przez wiele lat organizował na Dolnym Śląsku i za granicą spływy kajakowe.