Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Wrocław
Robota nie taka czarna

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
W piecach znajdowali broń, złoto i…damską bieliznę. Choć technika poszła naprzód, a ogień jest wypierany przez gaz i elektryczność, roboty im nie brakuje. We Wrocławiu nie ma komina, którego by nie wyczyścili.

- To zajęcie trzeba kochać. Trzeba nim żyć. Jak człowiek myśli inaczej, to niech sobie lepiej szuka innej pracy. Jan Pawlak wie co mówi. Jest kominiarzem od 36 lat, na kominiarza wychował swojego syna, do zawodu przyuczył dziesiątki adeptów. Zaczęło się jednak od piłki nożnej. – W latach 60-tych kominiarze mielili świetną drużynę piłkarską. Zacząłem w niej grać, a potem już zostałem przy firmie.- wspomina. – Dalej poszło szybko. Praktyka, egzamin czeladniczy, potem mistrzowski. Normalna droga każdego kominiarza.

Spółdzielnia, z którą się związał, jest jedną z najstarszych na Dolnym Śląsku. Powstała w 1951 roku, i po kilku zmianach organizacyjnych przetrwała do dziś. We Wrocławiu składa się na nią kilkanaście zakładów kominiarskich. Jan Pawlak pracuje w zakładzie nr 4, w legendarnej kamienicy przy ul. Chrobrego. - Ten budynek znają wszyscy w okolicy – mówi. – A to za sprawą pilnującego go orła. Mieliśmy z nim pewne problemy, ale teraz jest naszym znakiem rozpoznawczym.

Orła umieszczono nad wejściem do budynku długo przed wybuchem wojny. W kamienicy mieściła się restauracja „Zum schwarzen Adler”, potem polski konsulat. Po 1945 roku restaurację otworzył tu Polak. Nazwał ją "Pod białym orłem” i zgodnie z nazwą przemalował rzeźbę. Po komunalizacji lokalu przez PSS Społem, przekazano go spółdzielni kominiarskiej. - W 1994 roku, przy pracach na elewacji orzeł runął na bruk i roztrzaskał się na kilka części – wspomina Pawlak. – Jego renowacja była trudna, specjalny klej trzeba było sprowadzić z Anglii. Na szczęście, po kilku latach, orzeł wrócił na swoje miejsce.

Z szacunkiem jak do księdza

W zakładzie na Chrobrego pracuje dziś 12 kominiarzy. – Cały czas dostajemy CV od nowych chętnych – mówi Pawlak. – Dla mnie to zrozumiałe, bo choć praca bywa trudna, to jest ciekawa i daje możliwości rozwoju.

Co w niej trudnego? Jak mówią doświadczeni mistrzowie, na pewno nie jest to chodzenie po dachach. – Owszem, bywa niebezpiecznie, ale kominiarze zawsze są odpowiednio zabezpieczeni – wskazuje Pawlak. – Poza tym, dobrze znamy dachy, po których się poruszamy. Wiemy gdzie jest stromo, gdzie nie ma ław kominiarskich, gdzie komin grozi zawaleniem. W historii naszego zakładu nie zdarzyło się, żeby kominiarz spadł z dachu.

- Wiele wysiłku kosztowało nas kiedyś czyszczenie ogromnych, przemysłowych kominów – dodaje mistrz, Roman Rogalski. – Robiliśmy Polar, Browar Piastowski, szpitale na Rydygiera i Poniatowskiego, rzeźnie, fabryki mebli. Takie kominy czyściło się od środka. Wchodziło nas kilku, w maskach, kombinezonach, okularach. Czasem trzeba było usuwać ze ścian grube warstwy osiadłego tłuszczu. To były prawdziwe roboty kominiarskie.

Rogalski wspomina też, jak codziennie o 3, 4 rano jeździli do żłobków i przedszkoli, żeby wyczyścić piece węglowe. – Dopiero po naszej usłudze można było rozpalić ogień, żeby przygotować dla dzieci ciepłe posiłki.

Mistrzowie pamiętają jeszcze czasy, kiedy ksiądz, kominiarz i kolejarz to były najbardziej szanowane profesje. Ludzie zostawiali im klucze pod wycieraczkami, darzyli sympatią i zaufaniem. – Potem pojawiło się wielu hochsztaplerów i przebierańców – mówi Pawlak. – Zaufanie spadło. Inna sprawa, że nasza dokładność i dbałość o przepisy nie wszystkim się podobają…

Cylindrem w strop

Dziś prac w wielkich kominach jest coraz mniej. W blokach montuje się piece gazowe i elektryczne, a „żywy ogień” odchodzi do lamusa. Mimo tego pracy dla kominiarzy nie brakuje. – Kominy były, są i będą – mówi Pawlak. – Kiedyś głównie czyściliśmy przewody kominowe, dziś przeprowadzamy kontrole urządzeń grzewczych i wentylacyjnych. Często nie trzeba wchodzić na dach, żeby znaleźć winowajcę cofania się spalin. Według kominiarzy, duże niebezpieczeństwo mogą stanowić nowe, szczelne okna i drzwi. – W pomieszczeniach brakuje wtedy odpowiedniej wentylacji – mówi Pawlak. – Niestety, ludzi trudno o tym przekonać. Zwłaszcza jeśli za wymianę stolarki zapłacili kilka tysięcy złotych.

Wraz ze zmianą technik grzewczych, zmienia się też sprzęt kominiarski. Stosuje się nowoczesne kamery kominowe (zamiast lusterek), anemometry i inne cuda techniki. Zamiast rowerów, kominiarze częściej jeżdżą samochodami, a charakterystyczny gwizd wypierają krótkofalówki.

Ciągle jednak używa się tradycyjnych szczotek (choć metal zastąpiono plastikiem) czy kul kominiarskich. Nie zmienił się także strój. - Mundur kominiarski ma 13 guzików - po sześć z każdej strony oraz jeden przy szyi – tłumaczy Pawlak. – Rękawy są wiązane, żeby nie wybrudzić rąk sadzą. Młodsi stażem noszą kepiki, starsi cylindry. Dlaczego? – Lepiej, żeby o niski strop na strychu zahaczyć cylindrem niż głową. Człowiek wie wtedy, że musi być ostrożny.

Ptaki i skarby w piecu

Sprawdzanie kominów i wentylacji to nie jedyne zadania kominiarzy. Do ich obowiązków należy też usuwanie ptasich gniazd. – Najczęściej z nieczynnych kominów, albo z kominów wentylacyjnych – mówi Pawlak. – Gnieżdżą się tam zwykle gołębie i kawki. Gniazda likwidujemy tylko wtedy, kiedy ptaki już się z nich wyniosły. Jeśli znajdujemy jaja, czekamy do odlotu piskląt.

Czasem do nietypowych odkryć dochodzi przy wykonywaniu rutynowych czynności. Jan Pawlak wspomina, jak w latach 70-tych, na ulicy Kurkowej, znalazł w piecu złoto i srebro. – Okazało się, że kosztowności ukryły tam dzieci. Rodzina od dawna nie wiedziała, co się z nimi stało, więc była mi bardzo wdzięczna. Nie, nie przypominam sobie, żebym dostał znaleźne.

Inne znaleziska to dokumenty, pieniądze, a nawet.. damska bielizna. – Podobno zaraz po wojnie, w piecach znajdowano broń, którą potem kominiarze wrzucali do rzeki – mówi Rogalski. – Mi się to nie zdarzyło. Często jednak znajdowałem przywiązane do sznurków odważniki, którymi ludzie próbowali sami przepychać kominy. Raz nawet całą wagę…

99 łysych w kościele

Zawód kominiarza od zawsze był owiany mgłą tajemnicy. Zdarzało się, że rodzice straszyli nimi dzieci, zwykle jednak ich pojawienie się traktowano jako dobrą wróżbę. – Kiedyś kominiarze czyścili kominy, wędrując z miejscowości do miejscowości. Pożary były wtedy plagą miast i miasteczek - wyjaśnia Jan Pawlak. - Ich przybycie uznawano za szczęście, bo byli tym, którzy zapobiegali tragedii.

A co mają do tego guziki? - Jest na ten temat kilka kominiarskich opowieści – mówi Pawlak. – Pierwsza mówi o tym, że dawno temu zaginęła córka pewnego króla. Zrozpaczony ojciec wyznaczył za jej odnalezienie wysoką nagrodę. Udało się to kominiarczykowi, który poprosił jedynie o nowy mundur. Otrzymał go, a wszystkie guziki były zrobione ze szczerego złota. Kiedy kominiarczyk wrócił do codziennych obowiązków, jeden guzik oderwał mu się i spadł z dachu na ziemię. Ulicą przechodziła biedna kobieta, która miała kilkoro dzieci. Znaleziony guzik pomógł jej nakarmić rodzinę. A ponieważ kominiarczyk miał dobre serce, szybko pogodził się ze stratą. Inna wersja wskazuje, że gospodynie, które chciały zaprowadzić kominiarzy do swoich domów, ciągnęły ich właśnie za guziki – najczystszą część ubioru.

W różnych okresach, do zwyczaju łapania się za guzik po ujrzeniu kominiarza dodawano różnego rodzaju utrudnienia. – Może dlatego, żeby szczęście było pewniejsze – zastanawia się Roman Rogalski. – Ja słyszałem, że do pełni szczęścia potrzebny był jeszcze biały koń.

Inni mówią, że trzeba zobaczyć biały dym, spotkać mężczyznę lub kobietę w okularach albo naliczyć 99 łysych… najlepiej w kościele. - Ludzie różnie reagują – śmieje się Pawlak. – Łapią się za portfele, proszą o radę, albo zapraszają nas na wesela.

Gdy dym minie…

Krzysztof Łapot doświadczył tego wielokrotnie. – Bardzo często podawałem na ulicy numery totolotka, ale jeszcze nikt się do mnie nie zgłosił z podziękowaniem – śmieje się. – Sam trafiam ledwo trójeczki.

Łapot jest jednym z młodszych mistrzów w zakładzie. Ma 32 lata, a kominiarstwem zajmuje się od 14. – Tradycja rodzinna – mówi. Ojciec był kominiarzem, ja poszedłem w jego ślady. Z pracy jest bardzo zadowolony. – Na świeżym powietrzu, widoki piękne, nikt nad głową nie stoi. Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Idziemy więc na dach jednej z kamienic przy ul. Chrobrego. Drzwi na strych otwiera nam przygarbiona staruszka. – Panowie szanowni to u mnie często ostatnio – mówi. – To bardzo, bardzo dobrze. To bardzo dobry znak. Dlaczego tak uważa? – Proszę na mnie popatrzeć. Ile ja mam lat? 95 droga pani. 95 lat w dobrym zdrowiu. A to stary budynek, piece stare. Dzięki nim wszyscy tu jeszcze jakoś żyjemy.

Widok z dachu kamienicy rzeczywiście zapiera dech w piersiach. – Tak jak mówiłem – zamyśla się Łapot. – Problemy zostają na dole, a tu jest wolność i swoboda. Nikt nie stoi nad głową, nikt nie popędza. Sama pani widzi.

Widzę. – A nie boicie się, że ta praca przestanie być kiedyś potrzebna? Mistrz Jan Pawlak zastanawia się przez chwilę. – Jan Sztaudynger napisał kiedyś taką fraszkę „Gderał dym”. „Gderał dym na kominie. Gdy ja minę - wszystko minie”. Nie boimy się.


Kornelia Trytko



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl
Dzisiaj
Czwartek 25 kwietnia 2024
Imieniny
Jarosława, Marka, Wiki

tel. 660 725 808
tel. 512 745 851
reklama@otomedia.pl