- Co w pana życiu było pierwsze: masaż czy śpiew?
- Już jako małe pacholę, sześcio-, siedmioletnie, pędząc dwie krówki polną drogą w mojej rodzinnej miejscowości (Kożuchowie w woj. zielonogórskim), zawsze śpiewałem. Zauroczeni sąsiedzi chowali się za opłotkami i słuchali. Tak to się zaczęło.
Po szkole średniej, gdzie występowałem m. in. w kabarecie, rozpocząłem naukę w szkole muzycznej i w studium medycznym jednocześnie. Ale w tym studium też śpiewałem, na przykład na apelach. Potem miałem szansę rozpocząć studia na Akademii Medycznej, ale ostatecznie wybrałem Wyższą Szkołę Muzyczną we Wrocławiu, wydział wokalno-aktorski.
- Czy w pana rodzinie były osoby utalentowane albo lekarze?
- Ciocia Marysia zawsze mówiła mi, że muszę być lekarzem, że po babci, zielarce ze Wschodu, odziedziczyłem bioenergię. Z czasem zacząłem to zauważać. Dziadek i mama śpiewali, ojciec pisał wiersze i organizował lokalne życie kulturalne. Nasz dom był zawsze domem otwartym - nikt nie wychodził bez poczęstunku. Mieliśmy wielki sad i co roku pędziliśmy około trzysta litrów wina. Często więc goście wychodzili dopiero na następny dzień (śmiech).
Moja córka też odziedziczyła talent, jest świetną wiolonczelistką.
-Kiedy zaczął pan masować?
- Na trzecim roku studiów, które kontynuowałem w Katowicach, zostałem masażystą bytomskich koszykarek i zacząłem śpiewać w operze w Bytomiu. Człowiek jest elastyczny niczym guma: jak ma mało czasu, to jest dużo bardziej zorganizowany.
Po studiach przez pewien czas pracowałem jako organizator imprez artystycznych w rodzinnym Kożuchowie. Wraz z big bandem grającym wcześniej na statkach założyłem tam kabaret – trudno było o bilet na nasze występy. Potem dostałem pracę w bydgoskiej operze, w której śpiewała moja żona.
-Trochę pan krążył po Polsce. Dlaczego Wrocław?
- Stąd pochodziła żona i tu postanowiliśmy wrócić. W Operze Wrocławskiej najpierw byłem tenorem, a potem...masażystą baletnic, jednocześnie pracując w szpitalu. Przez pewien czas mieliśmy własną agencję koncertową.
Ale Wrocław ma niestety nieciekawy mikroklimat, bo leży w dorzeczu siedmiu rzek. Stąd tyle zwyrodnień kręgosłupa u coraz młodszych ludzi.
Czy kiedykolwiek przedłożył pan jeden zawód nad drugi?
- Nigdy, choć myślę, że ludzie chorować będą zawsze, a na koncert przyjdą, jak będą najedzeni i ubrani. Zawsze, gdy zdradzałem jeden zawód za rzecz drugiego, bardzo tęskniłem. Od około ośmiu lat jestem bardziej masażystą, ale wciąż śpiewam na ślubach i czasem daję koncerty. Ostatnio założyłem własną firmę: Artmed. Jej nazwa symbolizuje to specyficzne połączenie dwóch zawodów w moim życiu.
-Czy dostrzega pan w nich elementy wspólne
W moim przypadku łączy je chęć dania siebie, dostarczenia wrażeń. Zarówno masaż, jak i śpiew rozluźniają i wpływają kojąco na nasze nerwy.
-Można powiedzieć, że w masażu jest coś ze sztuki?
- Ciało to rzeźba. Za każdym razem, jak przychodzi do mnie pacjent, widzę w nim formę, której chciałbym nadać idealny kształt. Chciałbym go na nowo urodzić, uwolnić od napięć i bólu.
-Zdarza się panu śpiewać przy masażu?
- Tak. Miałem nawet kiedyś taką pacjentkę, starszą panią. To była dama w każdym calu, koneserka śpiewu. Płaciła mi extra za to, bym śpiewał jej wybrane arie przed masażem. Teraz myślę o tym, by poszerzyć zakres usług firmy właśnie o taki masaż przy poezji śpiewanej w moim wykonaniu. To prawie jak szachoboks.