Dlaczego w każdych wyborach, zarówno w ogólnopolskich, jak i samorządowych, obok poważnych kandydatów, zawsze startują też osoby mało znane, które praktycznie nie mają żadnych szans na wygraną?
Racje stojące za kandydującymi, a nie mającymi praktycznie żadnych szans na wybór, są zróżnicowane. Czasami chodzi o promocję samego kandydata, promocję ugrupowania politycznego lub stowarzyszenia oraz możliwość wykorzystania bezpłatnego czasu antenowego w TVP i Polskim Radiu. Celem może być też zmniejszenie szans rywala politycznego. W takim przypadku kandydaci wiedzą, że przegrają, ale straci też konkurent – na poparciu. Czasami kandydaci promują własną firmę, co stanowi kolejny przykład splotu interesów biznesu i polityki. Nierzadko chodzi o zarejestrowanie komitetu wyborczego, by móc zgłosić członków do komisji wyborczych, co oznacza dostęp do diet. Bywa też, że kandydaci po prostu przeceniają własne szanse i własną popularność.
Czy to dobrze dla demokracji i wyborców? Czy można powiedzieć, że dzięki temu jest ciekawiej lub że mamy większy wybór?
Rywalizacja jest nieodłączną cechą demokracji. To z pewnością dobrze, że wyborcy mają wybór (przynajmniej personalny) i nie są skazani na jedną propozycję. Czy jednak pojawienie się dodatkowych graczy oznacza uatrakcyjnienie gry wyborczej? Czy sprzyja np. podnoszeniu wyborczej frekwencji? Wydaje się, że tak powinno być – im większa oferta, tym więcej obywateli ma szansę na znalezienie czegoś dla siebie. W praktyce jednak nie widać takiej zależności. Do debaty publicznej, niestety, nie trafiają nowe pomysły i idee. Nie ma też prób zaangażowania biernych dotychczas wyborców.
Czy pamięta pani jakieś przykłady z Polski lub innych krajów, gdzie taki "samozwaniec" czy wręcz szaleniec wygrał wybory? Czy to niebezpieczne?
Najbardziej spektakularnym przykładem sukcesu ”człowieka znikąd" był udział Stanisława Tymińskiego w wyborach prezydenckich w 1990 r., jego wygrana w I turze z T. Mazowieckim i pojedynek w II turze z Lechem Wałęsą, zakończony wygraną tego drugiego. W późniejszym okresie zdarzało się, że wybory wygrywały nowe formacje, powstałe tuż przed wyborami, ale były one kierowane przez znanych liderów, od dawna uczestniczących w życiu publicznym.
Nieprawdą jest, że "nowi" kandydaci zupełnie nie mają szans. W szczególnych warunkach, np. poważnego kryzysu, może pojawić się społeczne zapotrzebowanie na "nowych, nieskażonych błędami". A co o „szaleńców”, to w poprawnie funkcjonującym systemie demokratycznym jeden "szaleniec” nie jest szczególnym zagrożeniem.
Jak ocenia pani obecnych kandydatów na prezydenta Wrocławia?
Wrocław ma wyraźnego, silnego lidera - silnego także słabością swoich konkurentów. W tej sytuacji pozostali pretendenci do fotela prezydenckiego kandydują, by realizować inne cele . Ich kandydowanie wymusza zresztą charakter debaty publicznej - uwaga wszystkich zwrócona jest na kandydatów na prezydenta. Aby środowisko w ogóle miało szansę na promocję, musi mieć własnego kandydata na prezydenta. Na przykład pani Ilona Antoniszyn – Klik promuje PSL wśród elektoratu miejskiego. Jest to kolejna próba zaistnienia tej partii we Wrocławiu. Pozostali kandydaci również promują przede wszystkim własne komitety i własne nazwiska. Zdobyte przez nich poparcie może zaprocentować w przyszłości. Mogą okazać się cennym zasobem dla większych podmiotów, pozyskać dodatkowych zwolenników dla swoich inicjatyw i środowisk, a także zapracować na wynik swojego komitetu w kolejnej elekcji.