Śląsk Wrocław co prawda nie wygrał w Poznaniu, ale jeden punkt wywieziony z boiska mistrza Polski z pewnością ujmy nie przynosi. Przy odrobinie szczęścia wrocławianie mogli nawet wygrać, ale po uderzeniach Łukasza Madeja i Waldemara Soboty na kilka minut przed końcem spotkania piłka trafiła w słupek poznańskiej bramki. - Byliśmy w niebie, później na ziemi, znów w piekle i znów na ziemi. Na końcu wydawało się, że będziemy w niebie, ale chyba chmury przeszkodziły i pozostaliśmy na ziemi – mecz w swoim stylu podsumował trener Śląska Orest Lenczyk.
Obrazowo i jak najbardziej słusznie. Śląsk prowadził, przegrywał, doprowadził do remisu i mógł wygrać. Trzeba jednak przyznać, że remis jest sprawiedliwym wynikiem piątkowego meczu. Śląsk zaprezentował się dobrze, ale miewał też spore okresy przestoju. Zdecydowaną przewagę w posiadaniu piłki mieli poznaniacy (65 do 35 proc.), co akurat wynikało w głównej mierze z taktyki Śląska. Podopieczni Oresta Lenczyka przyjmowali na własnej połowie lechitów i czyhali na okazje do kontrataków. I kilka razy pokazali, że są bardzo groźni w tym elemencie piłkarskiego rzemiosła. Bardzo dobrze radzili sobie również z atakiem pozycyjnym gospodarzy, nie pozwalając im na zbyt wiele pod bramką Mariana Kelemena. Nie ustrzegli się błędów, po których padły obie bramki.
Na szczęście, więcej niż mankamentów, było w grze Śląska pozytywnych elementów. Ambicja, walka, często na pograniczu faulu, a zwłaszcza konsekwencja w realizowaniu założeń taktycznych, staje się powoli wizytówką Śląska pod wodzą trenera Lenczyka. Mimo że trener WKS-u gra niemal tym samym składem, to w zależności od przeciwnika, a także wydarzeń na boisku, wrocławianie potrafią grać inaczej. Po raz kolejny potwierdzili również, że są bardzo groźni po stałych fragmentach. No i kontry - rozegrane z pomysłem, a nie „na aferę”.
- Trener ustawia nas bardzo dobrze. Wiemy, co mamy robić na boisku. Jesteśmy zdyscyplinowani. Staramy się popełniać jak najmniej błędów, a jeśli już je popełniamy, to staramy się je odrabiać, czyli zdobywać gole, tak, by przynajmniej zremisować. Jeden drugiemu pomaga i jeden na drugiego może liczyć – powiedział po meczu w Poznaniu Przemysław Kazimierczak (za slaskwroclaw.pl).
Ścisk w tabeli
Mecz w Poznaniu, nieco przedwcześnie, został przez większość mediów nazwany spotkaniem „o puchary”. Prawda jest jednak taka, że nawet zwycięstwo, niczego by jeszcze nie gwarantowało. Wystarczy rzut oka na tabelę i okazuje się, że tak naprawdę o pucharach może myśleć nawet 11 drużyn. Co ciekawe, kilka z nich nie musi być wcale pewnych utrzymania. Świadczy to o tym, że liga jest wyjątkowo wyrównana i do końca powinna być ciekawa, bowiem wiele drużyn będzie miało o co grać. Dość powiedzieć, że między wciąż drugą w tabeli Jagiellonią (tylko 2 punkty zdobyte na wiosnę) a jedenastym Ruchem Chorzów jest tylko 5 punktów różnicy.
Bez wątpienia Śląsk na tle tych drużyn prezentuje się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Na wiosnę więcej punktów od podopiecznych Oresta Lenczyka zdobyli tylko, krocząca po mistrzowski tytuł, Wisła Kraków (13), Lech Poznań i Ruch Chorzów (po 10). Wrocławianie jednak nie tylko gromadzą punkty, ale również wypracowali swój styl.
Śląsk ma więc już w tym sezonie niepowtarzalną szansę na awans do europejskich pucharów. Dużym atutem wrocławian jest ligowy kalendarz. Z 10 meczów, które zostały do rozegrania, aż 6 odbędzie się na stadionie przy ul. Oporowskiej. Ponadto podopieczni trenera Lenczyka grali już z czterema drużynami z pierwszej szóstki, więc, przynajmniej teoretycznie, zostali im słabsi rywale (oprócz Wisły Kraków).
Wiele wskazuje na to, że duże znacznie dla końcowego układu tabeli będą miały trzy najbliższe spotkania. Śląsk zagra wszystkie na własnym obiekcie, a kolejno do Wrocławia zawitają: Widzew Łódź (7 punktów na wiosnę), Korona Kielce (2 punkty) i Wisła Kraków (13 punktów). Gdyby udało się zdobyć w nich co najmniej siedem punktów, droga do zajęcia któregoś z trzech pierwszych miejsc stałaby otworem (nawet czwarte może dać awans do pucharów, jeśli Puchar Polski zdobędzie drużyna z miejsca 2-3).
Zawodnicy do całego „zamieszania” z pucharami podchodzą spokojnie. - Skupiamy się na następnym przeciwniku i tylko jego mamy w głowie. Trzy mecze u siebie przed nami, ale nie ma co już dopisywać sobie punktów. Najważniejszy jest najbliższy mecz – dodał Kazimierczak.
Krótka ławka
Mimo niezłej postawy na boisku oraz korzystnego kalendarza, marsz Śląska w górę ligowej tabeli wcale nie musi być taki oczywisty. Jedną z przeszkód może okazać się krótka ławka rezerwowych, zwłaszcza w defensywie. Po kontuzjach Amira Spahicia i Krzysztofa Wołczka na ławce rezerwowych nie było żadnego obrońcy. Co więcej, Piotr Celeban i Tadeusz Socha mają już po trzy żółte kartki na koncie, więc kolejne upomnienie będzie skutkowało odsunięciem od meczu. Może się więc okazać, że już w spotkaniu z Koroną trener Orest Lenczyk będzie miał do dyspozycji tylko dwóch nominalnych defensorów. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby któryś z nich doznał kontuzji. Na środku obrony mogą zagrać Dariusz Sztylka, Antoni Łukasiewicz i Rok Elsner, ale dwaj pierwsi występują na razie jako defensywni pomocnicy, a Słoweniec nie gra w ogóle.
Inny kłopot drużyny z Oporowskiej to brak skutecznych napastników. Co prawda siła ofensywna Śląska nie jest uzależniona od formy grającego na szpicy zawodnika, nie zmienia to jednak faktu, że w ostatecznym rozrachunku może zabraknąć goli z pierwszej linii. Nie można przecież ciągle liczyć na Przemysława Kazimierczaka i stałe fragmenty gry. Oczywiście, ambicji i woli walki nie można zarzucić ani Łukaszowi Gikiewiczowi, ani Remigiuszowi Jezierskiemu. Od napastnika trzeba jednak żądać trochę więcej - goli. Przynajmniej kilku w sezonie. Wydawało się, że siła rażenia Śląska zwiększy się po powrocie do zdrowia Cristiana Diaza, ale nim Argentyńczyk zdążył wrócić do pełnej dyspozycji, złapał kolejną kontuzję. Podobnie jak Ljubiša Vukelja, ale na razie trudno orzec, czy brak Serba w składzie to rzeczywiście osłabienie.