Do pierwszych meczy z okazji Euro 2012 zostało już niewiele czasu. Powstał ogromny stadion, budowane i modernizowane są drogi. Pod względem infrastrukturalnym niewiele już nam przybędzie, niewiele uda się również zmienić. Można się jednak postarać o to, żeby przynajmniej organizacyjnie i wizerunkowo wypaść w miarę dobrze przed rzeszą turystów, którzy przyjadą do Wrocławia. Zebraliśmy opinie obcokrajowców, którzy w ciągu ostatnich tygodni przyjechali po raz pierwszy do naszego miasta. Spytaliśmy co przede wszystkim ich denerwuje i przeszkadza.
Fatalna komunikacja
Tym co najbardziej dziwi, zaskakuje i przeszkadza w funkcjonowaniu naszego miasta jest komunikacja. Niemal wszyscy pytani obcokrajowcy na pierwszym miejscu stawiali ogromny chaos w sposobie organizacji przemieszczania się po mieście. Dotyczy to zarówno komunikacji zbiorowej, ale też zasad i rozwiązań dotyczących poruszania się samochodami osobowymi. Jednak najbardziej rzucającym się w oczy utrudnieniem jest organizacja ruchu pieszych.
- Do Wrocławia przyjechałam pociągiem – opowiada Andrea, mieszkanka Berlina. - Hotel miałam zarezerwowany w okolicach Rynku, miałam plan miasta, stwierdziłam więc, że przejdę się na piechotę. Na pierwszym skrzyżowaniu o mało co nie wpadłam pod tramwaj! Dotarcie do Rynku okazało się koszmarem. Najbardziej niezrozumiałe są dla mnie te skrzyżowania z mnóstwem świateł. Przechodzę na zielonym przez jedne pasy i trafiam na czerwone przed pojawiającym się nagle torowiskiem po których jadą tramwaje. Stoję na środku ruchliwej ulicy i nie wiem, w którą stronę mam iść. Po przejściu na zielonym przez torowisko okazuje się, że mam czerwone przez kolejną jezdnię.
Takie niespodzianki czekają na turystów od razu gdy wysiądą z pociągu albo autobusu. Przejścia dla pieszych z wieloma niezsynchronizowanymi światłami mamy na skrzyżowaniu Piłsudskiego, Peronowej i Kołąłtaja oraz na Borowskiej, Ślężnej i Swobodnej.
- Wszystkie przejścia dla pieszych ze światłami we Wrocławiu to jedna wielka irytacja – dodaje Frizo, mąż Andrei. - Wybraliśmy się z Rynku do Filharmonii. Czułem się jakbym pokonywał tor przeszkód na skrzyżowaniu koło Krupniczej. Czekasz na czerwonym, pojawia się na krótko zielone, przechodzisz parę metrów i czekasz znów na czerwonym na wąskim chodniku, przed tobą tramwaje, za tobą samochody, masz w końcu zielone, przechodzisz parę metrów i znów czekasz na czerwonym, tym razem za plecami tramwaje jadą w drugą stronę, przed tobą sznur samochodów. Doszliśmy jakoś do placu Legionów – i znów to samo. Jakbym był w Pakistanie!
Problemy z poruszaniem się po mieście mieli najczęściej pytani przez nas turyści z Niemiec, głównie z Berlina. Nic dziwnego – stolica naszych sąsiadów słynie z doskonałej organizacji ruchu dla osób, które chcą po mieście poruszać się na piechotę. Jeszcze lepiej zorganizowana jest tam komunikacja publiczna.
- Autobusy i tramwaje we Wrocławiu to kolejny problem – mówi Andreas, berlińczyk. - To że rozkład jazdy w tym mieście należy traktować z ogromną dozą swobody, jeżeli chodzi o punktualność, to jeszcze niezbyt drażliwa kwestia. Byłem na to przygotowany, wychodziłem więc wcześniej na przystanki. Ale niestety okazywało się, że nagle tramwaj albo autobus jedzie inną trasą! I nie wiem już gdzie jestem. Komunikaty wewnątrz pojazdów są tylko po polsku. Z ludźmi nie można się dogadać, bo mało kto zna angielski czy niemiecki. Wysiadam na jakimś przystanku. Z tego co udaje mi się wyczytać na rozkładzie, to że powinienem wsiąść w pojazd jadący w przeciwnym kierunku – ale gdzie jest teraz przystanek w przeciwnym kierunku? W Berlinie jest zawsze po drugiej stronie jezdni, można się dostać do niego tunelem, albo przez kładkę. A tu ani przystanku, ani wskazówek gdzie jest!
Tego typu zamieszania można by uniknąć jeżeli komunikaty w autobusach czy tramwajach były wyświetlane i ogłaszane nie tylko po polsku, ale też przynajmniej po angielsku. Na przystankach np. Koło Poczty Głównej, Urzędu Wojewódzkiej można ustawić informacje gdzie znajduje się przystanek w przeciwnym kierunku. No i rozkłady mogły by być bardziej międzynarodowe.
- A to wasze rondo Reagana! To jest dopiero chaos – dodaje Anke z Frankfurtu. - Wiele osób opowiadało jakie jest nowoczesne, ile ma tablic itp. Tyle że nigdy nie wiadomo gdzie co jedzie, tablice nie są wcale pomocne, a na dodatek część autobusów i tramwajów odjeżdża z przystanków, które nie znajdują się na rondzie, tylko kilkaset metrów dalej przy innych ulicach.
Wielu turystów rezygnuje więc z komunikacji i przesiada się do samochodów. Niestety wtedy zaczyna się jeszcze większy dramat.
- To miasto nie nadaje się do jeżdżenia! – denerwuje się Klaus z Wiednia. - Całe centrum się korkuje w tzw. szczycie, który trwa pół dnia! Jezdnie są tak dziurawe, że plomby z zębów wyskakują. Na skrzyżowaniach wojna podjazdowa – wszyscy się pchają, zajeżdżają drogę, a wśród samochodów tramwaje. Zielona fala na Powstańców Śląskich, o której tyle słyszałem, to mit. Brak znaków informacyjnych o położeniu instytucji, urzędów, szpitali itp. No i do tego – agresywni kierowcy, którzy wymuszają pierwszeństwo. Pieszy chcący przejść przez ulicę, to dla nich jest wróg.
Gdzie jest informacja?
Na problemy komunikacyjne najmniej narzekają za to Hiszpanie. Twierdzą, że w Madrycie czy Barcelonie mają podobnie, więc automatycznie się przystosowują do panującego rozgardiaszu. Narzekają jednak na coś innego – kompletnego brak jakichkolwiek informacji o czymkolwiek, co może zainteresować turystę.
- Najbardziej zirytowała mnie sytuacja na dworcach PKP i PKS – mówi Desiderio z Barcelony. - Chciałem pojechać do Lubiąża, ale nikt nie był mi w stanie odpowiedzieć na dworcu jak się tam dostać. W okienku była nawet pani, która mówiła łamaną angielszczyzną, ale kompletnie nie wiedziała kiedy i co tam jedzie. Na jakiś elektroniczny system w postaci pulpitów nie ma co liczyć. Dopadłem jeden na PKS-ie, ale wyświetlił mi tylko informacje o cenach hoteli.
Problem mają też turyści, którzy chcą zwiedzać nasze miasto. W Rynku funkcjonuje co prawda informacja turystyczna, ale niewiele osób tam zagląda, bo po prostu nie wiedzą, że takie coś istnieje.
- Na Starówce jest kilka drogowskazów, które pokazują jak iść w kierunku katedry czy w kierunku Muzem Narodowego, ale szczerze mówiąc nie są zbyt pomocne – mówi Silvio z Portugalii. - W sklepach czy kioskach nie ma przewodników po mieście. Natomiast cały dzień zajęło mi dotarcie do Hali Stulecia i Pergoli, które są dosyć oddalone od centrum. Przynajmniej zwiedziłem fajny Park Szczytnicki zanim tam w końcu trafiłem. Niespodziewanie też dotarłem do ogrodu botanicznego gdy szukałem katedry – nie ma o nim żadnej wzmianki. Zwiedzanie Wrocławia to naprawdę kwestia przypadku.
O problemach z porozumieniem się mówią także Brytyjczycy. Oni zwiedzają głównie nasze markety i domy handlowe.
- Żeby kupić u Was jakiś produkt regionalny, to naprawdę trzeba mieć szczęście – opowiada Robert z Londynu. - Słyszałem o dobrych piwach z lokalnych browarów, ale nikt nie był w stanie mi ich wskazać. Sprzedawcy kręcili głowami i oferowali piwa jakie mogę kupić w Londynie. Moja dziewczyna chciała kupić dobry, swojski chleb. Pół dnia chodziliśmy szukając piekarni w okolicach placu Bema, a gdy tam w końcu dotarliśmy okazało się, że jest zamknięta.
Brud i bałagan
Okazuje się również, że Wrocław wielu turystom nie jawi się jako piękne miasta – jak chcieliby chociażby urzędnicy. Chwalą Rynek i kilka przyległych ulic. Reszta Śródmieścia sprawia na nich jednak przygnębiające wrażenie.
- To jest tak, jakby pomalował swój dom tylko z jednej strony, a z tyłu i w ogrodzie zostawił duży nieporządek – mówi Karl z Czech. - Zwiedziłem Ostrów Tumski i postanowiłem przejść się po okolicy. W pobliżu bardzo ładnego kościoła Michała natrafiłem na ciągi kamienic, o których myślałem, że są jakąś scenografią do filmu wojennego. Czarne, odrapane – czy nikomu nie przyszło do głowy, żeby je odrestaurować? A przecież to nierzadko perełki architektoniczne.
- No i ten niemal permanentny brud i nieporządek – dodaje Victor, Holender z Rotterdamu. - Nie jest co prawda tak źle jak na Ukrainie, gdzie niedawno byłem, ale przepełnione kosze na śmieci, stosy odpadków i worków walających się w bramach, na podwórkach. Do tego rozgrzebane ulice, wieczny remont nawierzchni. I to wcale nie były jakieś peryferia – przeszedłem się po prostu ulicą Kościuszki i wracałem ulicą Traugutta. Co chwilę walący się płot, który odgradza jakieś pustostany, albo zarośniety chaszczami teren, na którym nic się nie dzieje. Najbardziej zdumiał mnie jednak bałagan i stos śmieci na placach zabaw dla dzieci, w piaskowniach, przy huśtawkach. Pozwalacie się bawić swoim dzieciom w takim syfie?
Polskie Sarajewo?
- Byłem niedawno w Sarajewie – opowiada Karl z Czech. - Miasto w latach 90-tych zostało bardzo zrujnowane. Teraz jednak w wielu miejscach widać jak powstaje z upadku. Wrocław trochę mi przypomina Sarajewo – jest tutaj wiele kontrastów. Można podziwiać dość oryginalne fontanny koło Mostu Grunwaldzkiego, a parę metrów dalej spoglądać na zardzewiałe barierki nabrzeża Odry i kępy pokrzyw poniżej. Można zachwycać się fontanną na placu Jana Pawła II, a kilkaset metrów dalej chodzić wśród zdewastowanych budynków w okolicy mostu Sikorskiego. Podziwiać dworzec Świebodzki, a potem przejść się przygnębiającą ulicą Robotniczą. Wrocław jest świetnym miastem dla turystów, którzy mają dużą tolerancję na skrajności, brzydotę i niefunkcjonalność. Jednak takich osób jest mało.